Po raz pierwszy o wprowadzeniu w naszej Archidiecezji Krakowskiej, posługi nadzwyczajnego szafarza Komunii świętej, dowiedziałem się ze strony internetowej naszej diecezji. Zaglądałem i zaglądam tam nadal dosyć często. Przeczytałem dekret Księdza Kardynała Stanisława Dziwisza z 12 grudnia 2005 roku, informujący o posłudze oraz wymaganiach, jakie muszą spełniać kandydaci. Muszę się przyznać, że gdzieś w moim sercu zakiełkowała myśl, że mógłbym być to ja. Lecz od razu, druga myśl była inna. Nie, nie jestem godzien.

Moja żona również miała wątpliwości, czy powinienem zdecydować się na tak odpowiedzialne zadanie. Ostatecznie daliśmy sobie wszyscy czas na przemyślenie i przemodlenie tej ważnej decyzji, kto wie, podejmowanej może na wiele lat? Równocześnie rozpocząłem pracę "nad sobą". Comiesięczna spowiedź, więcej modlitwy, kontemplacji, zastanawiania się nad dotychczasowym życiem, nie tylko duchowym, ale i tym zwyczajnym - powszednim. Praca, dom, relacje z żoną, córkami, dalszą rodziną, sąsiadami. I cały czas prośby do Ducha Świętego o właściwe decyzje oraz do Maryji, przez Jej cudowną postać Matki Bożej Częstochowskiej. To właśnie od pielgrzymowania pieszo, co roku w sierpniu do Jej stóp, rozpoczęły się moje przemiany. Po raz pierwszy szedłem w 2004 roku, a teraz nie wyobrażam sobie sierpnia bez pielgrzymki. I to właśnie na szlaku podjąłem decyzję na "tak".

W październiku 2006 rozpocząłem uczestnictwo w przygotowaniu do posługi. Wspaniali wykładowcy Papieskiej Akademii Teologicznej, fantastyczne tematy przedstawione w sposób czytelny i przejrzysty. I ciąg dalszy pracy nad sobą, tym razem już ukierunkowanej na zbliżającą się posługę

Grupa 28 różnych mężczyzn. Każdy inny, na pewno umiejący się lepiej modlić, śpiewać, pewnie bardziej pobożny - takie to wątpliwości od razu mi się nasunęły. I znów pytanie, co ja tutaj robię. A to szatan podchodził - jak później w rozmowach się okazało - do każdego z nas.

Te kilka miesięcy kursu minęły bardzo szybko. Zbliżały się ważne chwile. Najpierw dni skupienia w Witowie koło Zakopanego. Oderwanie od tego naszego codziennego życia, modlitwy, adoracje, a nade wszystko spowiedź generalna z całego dotychczasowego życia. Wreszcie sobota przed Niedzielą Palmową, ważna i pamiętna dla mnie data: 31 marca 2007 roku. Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach, Ksiądz Kardynał Stanisław Dziwisz, nasi Księża proboszczowie, nasze rodziny, przyjaciele i znajomi, błyskające flesze fotografów. Ale przede wszystkim słowo Boże skierowane do nas rozpoczynających to nowe powołanie do służby, błogosławieństwo Księdza Kardynała i nałożenie na nasze piersi krzyży. Niesamowicie doniosłe przeżycie. A później kolejny zaszczyt: wspólny obiad, podczas którego otrzymaliśmy z rąk Kardynała legitymacje. Był czas na zamienienie kilku zdań z Księdzem Kardynałem, pamiątkowe dedykacje na Jego książce "Świadectwo", czy też na wspólne zdjęcie.

No cóż, uroczystości się skończyły i rozpoczęła się służba. Wielki Czwartek, kościół parafialny pełen ludzi, wszyscy księża wikariusze i przedstawienie dwóch nowych szafarzy przez księdza Proboszcza. Oklaski. Kilka słów do mikrofonu. Czułem się trochę jak gwiazdor reality szoł, a nie jak ktoś, kto poprzez swoją służbę ma pomagać rozdzielać Komunię świętą dla chorych w domach i wiernym w kościele. Nadszedł ten moment, kiedy w swoje niegodne ręce wziąłem prawdziwe Ciało Chrystusa. Chyba największe przeżycie w moim życiu. Pamiętam dokładnie, komu jej udzieliłem i choć ten pan już nie żyje, zawsze pozostanie w mojej pamięci. W czasie kursu ćwiczyliśmy "technikę" rozdawania Komunii świętej, ale to zupełnie co innego podawać zwykły komunikant, a co innego - przekazywać innym Ciało Pana Jezusa. Staram się za każdym razem, żeby to było wykonywane z największą czcią i pokorą, ale zarazem z wielką radością. Wtedy w Wielki Czwartek (a pewnie i dziś), nie zawsze rozdzielanie Komunii wykonywałem sprawnie i super prawidłowo. Ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsza jest ta biała hostia, w której ukryta jest święta tajemnica zmartwychwstania Jezusa. Teraz po prawie roku mógłbym dać wiele wspaniałych świadectw jak wierni przyjmują Ciało Pańskie. Jak potrafią się zjednoczyć w Komunii, nie zważając z czyich rąk jest Ona podawana.

Posługę chorym rozpocząłem w nietypowy sposób. Po raz pierwszy Pana Jezusa przyniosłem do domu ... własnego. Córka, która parę tygodni wcześniej urodziła synka (mojego wnuka), dostała właśnie zapalenia piersi i nie mogła w Święta Wielkanocne iść do Kościoła. Po jednej z Mszy Świętej, na której również rozdawałem Komunię świętą, przyniosłem w bursie Najświętszy Sakrament. Cały czas miałem w umyśle słowa z Biblii, że nawet Panu Jezusowi we własnej krainie trudno było nauczać. Ale w moim przypadku wszystko odbyło się jak należy. Teraz z perspektywy czasu była to wspaniała lekcja przed pójściem z Panem Jezusem do zupełnie obcych ludzi.

W sobotę po pierwszym piątku maja 2007 r. wraz z wyznaczonym przez Proboszcza wikarym udaliśmy się do sześciu chorych w rejonie, który został mi przypisany. Pierwsza chora - to znów dość duże przeżycie i znów będę ją zawsze pamiętał. Ksiądz Kazimierz przedstawiał mnie chorym i domownikom, a ja prowadziłem modlitwy, miałem Komunię świętą w bursie i rozdawałem Ją chorym. Myślę, że to wzorcowy początek posługi chorym. Na koniec każdej wizyty Ksiądz pytał czy życzą sobie, aby świecki szafarz przychodził z Panem Jezusem w każdą niedzielę. Dwie panie z ogromną radością zgodziły się od razu, a trzecia zadzwoniła po tygodniu. A mnie na myśl nasunęło się zdanie "...cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych..."

Warto było podjąć się tej posługi właśnie dla tych trzech Pań. Dwie z nich to panie dobrze po osiemdziesiątce, które przez lata chodziły do kościoła i przystępowały do sakramentów. A teraz wiek i choroba nie pozwalały im na to. Trzecia pani to osoba młoda (35 lat), która cierpi m.in. na postępujący zanik mięśni i ma ogromne problemy z poruszaniem się nawet po domu. Myślę, że każda z nich to dla mnie ogromne doświadczenie i bardzo potrzebne świadectwo wiary. A wspomniana "pierwsza chora" - pani Bronisława od września stawała się z tygodnia na tydzień coraz słabsza. Widać było jak gaśnie. Odeszła do Pana 23 października. Towarzyszyłem jej ciału w ostatnim pożegnaniu na pogrzebie. Ufam głęboko w to, że moja posługa, choć w jakiejś części, pomogła jej duszy w zbawieniu wiecznym. Myślę, że Duch Święty sprawił, że w tym samym czasie przybyła mi kolejna chora i z powrotem miałem trzy podopieczne, które z każdym tygodniem stają się bliższe tak po ludzko, w zwykłych rozmowach o zwykłych sprawach. I również modlitewnie: ja modlę się w ich intencjach, a one za mnie: o siły, zdrowie, wytrwałość. Ofiarują swoje choroby, cierpienie, a gdy przychodzę i przynoszę im Dobrą Nowinę - okazują ogromną radość i wdzięczność, którym często towarzyszą łzy wzruszenia.

Gdy byłem przed kilkoma tygodniami na naszych dniach skupienia, to była to pierwsza niedziela od maja, kiedy nie zanosiłem Pana Jezusa do chorych. "Moje Panie" musiały to przeżyć, ale stwierdziły, że brakowało im w tę niedzielę czegoś bardzo ważnego. W czasie trwania tych rekolekcji zgłosiły się kolejne dwie chore osoby, w zasadzie dzięki "apostolskiemu" namówieniu przez jednego z parafian. Jest to pani, którą się na co dzień po sąsiedzku opiekują oraz ich sąsiad, który 12 lat temu miał wylew i jest sparaliżowany. Wyrazili oni ochotę bym przychodził w niedziele z modlitwą i Komunią świętą. Mam już więc pięciu stałych chorych, a nawet sześciu. Mój ojciec, który niedomaga już od wielu lat, był w szpitalu, bo jego stan się pogorszył. Powrócił do domu, leży, nie wychodzi z domu. Więc syn mógłby przynieść Pana Jezusa w niedzielę. Tak, lecz rodzice mieszkają niedaleko, ale już na terenie innej parafii, gdzie nie posługują jeszcze nadzwyczajni szafarze. Poprosiłem o zgodę mojego księdza Proboszcza, tamtejszego księdza Proboszcza oraz księdza z parafii rodziców, który przychodzi z posługą w pierwsze piątki. Udało się i zawiozłem Najświętszy Sakrament do mojego Taty. Też wielkie przeżycie. Tym większe, że rodzice nie byli na moim błogosławieństwie i nie widzieli mnie jeszcze podczas wykonywania posługi. A mnie znów przypomniał się tekst o tym jak Pan Jezus nie mógł nauczać w swoim rodzinnym mieście. Ale i tym razem udało się i widziałem radość na twarzach rodziców, gdy wspólnie się modliliśmy i Tato mógł w Dzień Pański przyjąć ciało Chrystusa.

Tyle mojego świadectwa o wielkiej łasce, której doświadczam oraz związanych z tym ważnych momentów i wrażeń pozytywnych.

Są też krzyże, jakie być może właśnie z powodu tego mojego nowego powołania doświadczam ja i moi najbliżsi. Najpierw, kiedy dojrzewała we mnie myśl o podjęciu posługi, dowiedzieliśmy się, że nasza najstarsza córka, będąc panną, zaszła w ciążę. I znów dylemat. Szafarz i córka z nieślubnym dzieckiem. Oddaliśmy ten nasz krzyż Miłosiernemu Jezusowi. To był dopiero początek. Później wiele awantur i problemów stwarzał (i stwarza nadal) niedoszły mąż. Staramy się zachowywać godnie i nieustannie doświadczamy, że jednak ktoś nad nami czuwa. Ale żeby tak było, to nieustannie trzeba zawierzać wszelkie problemy Miłosierdziu Bożemu. Choć po ludzku nieraz jest bardzo źle. Były też inne przykre zdarzenia, np. wtedy, kiedy trwały dni skupienia przed błogosławieństwem, a nawet dzień przed błogosławieństwem: szatan rzucał kłody pod nogi. Nadal ciągle zdarzają się sytuacje czasami bardzo nieprzyjemne. Ale w tych najtrudniejszych momentach zwracam się do Pana słowami psalmu:

"...Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły..."